niedziela, 31 października 2021

22.10 Lackowa

Trasa: Piszczelanka - Huzary - Mrokowce - Dzielec - Czerteż - Przełęcz Beskid - Lackowa - Przełęcz Pułaskiego - Cigelka - Wysowa-Zdrój

Pora na pierwszą relację z trzydniowego wypadu na południe Polski, podczas którego miałem okazję przejść się po górach w - moim subiektywnym zdaniem - absolutnie najpiękniejsze dni roku. Choć góry są piękne przez cały rok, to serio żadna inna pora nie może dorównać dniom słonecznej "złotej jesieni", na które przypada szczyt eksplozji jesiennych kolorów. A te wypadły akurat w dni mojej wizyty w Beskidach 22-24 października. Lepiej złożyć się nie mogło: bardzo potrzebowałem tego wyjazdu pod względem psychicznym po ciężkim tygodniu z różnymi zawirowaniami, a do tego 23 października wypadała moja ostatnia wolna sobota (od kolejnej miałem pracować co sobotę). Więc to był idealny czas na wyjazd w góry i akurat wtedy trafiły mi się te warunki, w których kocham je najbardziej.

Nie miałem wątpliwości, co chcę zrobić pierwszego dnia: zdobyć ostatnią górę, która została mi do zaliczenia spośród karpackich szczytów Korony Gór Polski. A więc Lackową, najwyższy szczyt Beskidu Niskiego. Ostatnio zdobyłem Wysoką w Pieninach i Łysicę w Górach Świętokrzyskich - jeszcze tylko Lackowa i będę miał zdobytych 12 z 28 gór, a do zaliczenia pozostanie mi 16 sudeckich szczytów (być może zrobię to w przyszłym roku). Wiedziałem, że Lackowa nie da się zdobyć tak łatwo, bo słyszałem że podejście nad nią jest jednym z najstromszych szlaków w całych Beskidach, nazwane "ścianą płaczu"... i te pogłosy okazały się prawdą, ale mimo trudności misja Lackowa się powiodła :)

Wystartowałem z przystanku autobusowego na obrzeżach Tylicza (w dzielnicy noszącej na mojej mapie nazwę Piszczelanka). Co ciekawe, dojechałem tam z Krynicy autobusem całkowicie za darmo. Oczekiwałem na busa firmy Rafatex na trasie Krynica-Tylicz, a tymczasem parę minut wcześniej podjechał autobus bezpłatnej komunikacji uzdrowiskowej, który pokonywał tą samą trasę za friko. Ledwo wysiadłem w Piszczelance, gdy zaraz potem minął mnie pusty bus Rafatexa. Cóż, skoro dosłownie kilka minut wcześniej tą samą trasą jeździ bezpłatny autobus, to nie wróżę płatnym przejazdom Rafatexa powodzenia z taką konkurencją...

Z Piszczelanki w 20 minut wszedłem żółtym szlakiem na górę Huzary. Tam na chwilę moja trasa zetknęła się z Głównym Szlakiem Beskidzkim, którym przechodziłem tamtędy 11 sierpnia. Oczywiście od razu odżyły wspomnienia z tego dnia, kiedy po raz pierwszy w życiu wszedłem w magiczny, jedyny w swoim rodzaju Beskid Niski. Same Huzary, gęsto zalesione, podobnie jak podczas sierpniowego przejścia GSB nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Tylko jeden szczegół tym razem zwrócił moją uwagę: chyba pierwszy raz zastałem porządny, "miejski" kosz na śmieci na szczycie góry, do której nie dociera żadna droga ani kolejka. Ciekawe kto i jak często go opróżnia ;)


Widziałem porozwieszane przy szlaku wstążki, oznaczające trasę biegu "Łemkowyna", który miał się odbyć następnego dnia. Grubo ponad 100 kilometrów biegu, z Krynicy do Komańczy, po trasie Głównego Beskidzkiego przez piękny Beskid Niski... Z pewnością jest to niezapomniana przygoda dla uczestników, ale ja chyba jednak wolę tą trasę przejść niż przebiec, żeby móc bardziej delektować się urokami Beskidu Niskiego :) Nie wspominając o tym, że absolutnie nie mam kondycji do przebiegnięcia takiej trasy :D


Tym razem jednak moja trasa wiodła nie Głównym Szlakiem Beskidzkim, tylko zielonym szlakiem do granicy polsko-słowackiej. Zszedłem nim po wschodnich stokach Huzarów, szlakiem który wyglądał jak kopiuj-wklej równoległego zejścia GSB do Mochnaczki Niżnej. Różnica jednak była taka, że o ile w sierpniu schodziłem GSB przez zielony las, to tym razem mogłem ten las oglądać w znacznie bardziej kolorowej odsłonie.


Potok Mochnaczka, stanowiący granicę Beskidu Sądeckiego i Niskiego, musiałem przekroczyć w bród. Nie chcąc zmoczyć sobie butów, zdjąłem je wraz z skarpetkami i przeszedłem na bosaka. Woda była strasznie zimna, ale jakże odświeżająca :)


Po przekroczeniu Mochnaczki miałem poczucie "deja vu" z 11 sierpnia. Oto, tak samo jak wtedy, znalazłem się nagle w paśmie górskim o zupełnie innym charakterze: niskie wzniesienia falujące po horyzont, rozległe łąki, poczucie pustki, a na około całkowita cisza.




Chłonąłem te rozległe widoki, bo przypuszczałem po tym co przeczytałem o szlaku na Lackową, że potem długo takich nie uświadczę. I tak rzeczywiście było: od momentu gdy dotarłem na granicę i zmieniłem kolor szlaku z zielonego na czerwony, trasa była praktycznie w całości gęsto zalesiona. O innej porze roku być może bym się trochę nudził na takim szlaku. Ale nie jesienią, przy tylu cudownych kolorach dookoła!



Do Przełęczy Beskid szedłem zupełnie sam. Za przełęczą na szlaku nagle przybyło turystów, zarówno idących w tą samą stronę co ja jak i w przeciwną. No i doszedłem w końcu pod słynną "ścianę płaczu". Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że taki trudny odcinek chcę pokonać idąc pod górę zamiast schodząc - na takich stromiznach z dwojga złego wolę to pierwsze. Dlatego szedłem w stronę Wysowej a nie odwrotnie, mimo że pod względem logistycznym lepiej by było iść w przeciwnym kierunku (powrót z Tylicza i Krynicy do Krakowa byłby o wiele łatwiejszy niż z Wysowej). I myślę że to był rozsądny wybór - nie wyobrażam sobie schodzenia po takiej "ścianie". Zdjęcia zupełnie nie oddają, jak stromo tam było.




Na takim szlaku złota jesień ma swoje mankamenty - z jednej strony jest o wiele bardziej kolorowo i piękniej, ale z drugiej opadłe liście przykrywają podłoże i przez to człowiek nie bardzo widzi grunt pod nogami. A to jest ważne na takim wymagającym szlaku. Musiałem posuwać się do góry bardzo ostrożnie, żeby nie postawić nogi źle i nie skręcić jej. Kilka razy musiałem chwytać się korzeni drzew, aby nie stracić równowagi na niestabilnym podłożu. Ale nie chcę Was przestraszyć tym opisem - owszem, było ciężko jak na Beskidy, ale ogólnie bez tragedii. Trochę ostrożności i spokojnie da się wejść po tej "ścianie płaczu". W porównaniu z niektórymi tatrzańskimi szlakami to poziom trudności wciąż jest niski. A po tym jednym newralgicznym odcinku, reszta drogi na szczyt Lackowej jest niemal płaska.


Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, gdy w prześwicie pomiędzy drzewami ujrzałem Tatry! Widoczność tego dnia była nadzwyczaj dobra. Troszkę szkoda, że przy takich warunkach nie pokonywałem bardziej "panoramicznego" szlaku.



Sam szczyt Lackowej jest pozbawiony widoków. Są tam za to ławeczki, z których oczywiście skorzystałem, bo uważałem że należy mi się chwila odpoczynku po tym wymagającym podejściu. Wiał tam jednak zimny wiatr, który był bodźcem do tego aby dość prędko ruszyć w dalszą drogę.


Szlak po wschodniej stronie Lackowej jest prawie symetryczną kopią tego po zachodniej stronie: płaski odcinek pod szczytem, potem skręt o 90 stopni i strome zejście na przełęcz (od zachodu Przełęcz Beskid, od wschodu Przełęcz Pułaskiego), następnie łagodniejsze podejście na kolejną górę (Czerteż od zachodu, Ostry Wierch od wschodu). Z taką różnicą, że oczywiście zejście na Przełęcz Pułaskiego jest mniej strome od "ściany płaczu". Owszem, trochę stromo tam jest, ale nie aż w takim stopniu. Przed przełęczą na chwilę odsłonił się przede mną Ostry Wierch:


Dalsza wędrówka czerwonym szlakiem wyglądała podobnie jak do tej pory - bez widoków, za to bardzo barwnie.




Ciekawsze widoki pojawiły się dopiero przed przełęczą Cigelka, tuż przed tym gdy skręciłem z szlaku granicznego na zielony szlak do Wysowej-Zdrój. Ale jakie to były śliczne widoki!



Z tej perspektywy pięknie prezentowała się zdobyta wcześniej Lackowa:


Opuszczając granicę, zielonym szlakiem zagłębiłem się znów w las, by po kilkunastu minutach wyjść z niego wśród łąk przed Wysową.


Typowy dla Beskidów widok krzyża z górami w tle - z tym że w Beskidzie Niskim, w odróżnieniu od pozostałych beskidzkich pasm, częściej można natrafić na krzyż prawosławny.


Tak miło było wrócić do Wysowej-Zdrój, którą poznałem w sierpniu podczas wędrówki GSB. Obowiązkowo pstryknąłem fotki najbardziej charakterystycznym budynkom: cerkwi i domowi zdrojowemu. W tym drugim obowiązkowo zatrzymałem się na degustację wód leczniczych. A potem trzeba było szybko zmywać się na autobus, bo była już prawie 16, a według rozkładu odjazd miał być o 16:03 (jak się jednak okazało, autobus odjechał z prawie półgodzinnym opóźnieniem). Kolejny autobus miał odjechać dopiero o 19:30, a to byłoby za późno abym mógł dojechać do Krakowa na zarezerwowany tam nocleg.



Droga powrotna do Krakowa zachwyciła mnie swoimi panoramami. Najpierw przejazd autobusem do miejscowości Ropa, wśród uroczych krajobrazów Beskidu Niskiego (szczególnie widokowo było na odcinku wzdłuż Jeziora Klimkowskiego). Potem drugi autobus z Ropy do Grybowa, przez wzgórza oświetlone promieniami zachodzącego słońca. W Grybowie (bardzo ładne miasteczko, swoją drogą) zjadłem kolację, a potem już po ciemku dojechałem pociągiem do Krakowa. To był fantastyczny dzień - ale góry miały pokazać przede mną swoje jeszcze piękniejsze oblicze już nazajutrz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz