Trasa: Jaworki - Wąwóz Homole - Wysoka - Durbaszka - Szafranówka - Szczawnica - Bryjarka - Szczawnica - Palenica - Szafranówka - Cervena Hora - Lesnica - Szczawnica Niżna
W pierwszą sobotę października pojechałem na jedną z moich najbardziej szalonych pod względem logistycznym wypraw w górach: wyjechałem z Warszawy w piątek krótko przed północą, jechałem całą noc do Szczawnicy, potem spędziłem 9 godzin na górskim szlaku, by na koniec jeszcze tego samego dnia wrócić do Warszawy i przyjechać tam około północy, czyli po 24 godzinach. Czy warto było tyle się namęczyć aby spędzić zaledwie jeden dzień w górach? Tak!!!
Po tym jak w poprzedni piątek po raz pierwszy miałem okazję doświadczyć piękna Pienin, nabrałem ochoty aby ponownie wybrać się w to przepiękne pasmo. Tym razem moim głównym celem była Wysoka - najwyższa góra w Pieninach i kolejny szczyt do Korony Gór Polski. A po drodze na nią chciałem zobaczyć szlak, o którym słyszałem wiele dobrego od znajomych: zielony szlak przez Wąwóz Homole. To właśnie na ten szlak wyruszyłem z Jaworek o 9:15 w ten słoneczny sobotni poranek.
Jak oceniam Wąwóz Homole? Cóż, dla mnie numerem 1 jeśli chodzi o wąwozy w Karpatach są nadal Cieśniawy w Tatrach Zachodnich (na opis tego szlaku odsyłam do moich relacji z 11.09.2017 i 28.10.2018). Przede wszystkim dlatego, że Cieśniawy są tak mało znane i można tam samemu poobcować z naturą (zwłaszcza podczas mojego drugiego przejścia tamtędy nie spotkałem na szlaku żywej duszy), przez co atmosfera tam jest wyjątkowo magiczna. W Homolach było jednak bardzo dużo turystów i przez to nie było aż tak klimatycznie. Również formacje skalne w Cieśniawach są bardziej spektakularne niż w Homolach, a ich surowe, pionowe ściany jeszcze wyższe. No i są tam atrakcje w postaci łańcuchów. Ale Homole też mają swój bezapelacyjny urok i wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie - zwłaszcza o tej porze roku, przy coraz bardziej kolorowym zabarwieniu drzew. Zobaczcie sami na poniższych zdjęciach, jak tam jest pięknie!
Jedynym mniej przyjemnym aspektem wędrówki przez Wąwóz Homole były strasznie wyślizgane kamienie, na których trzeba było bardzo uważać. Na szczęście im dalej w głąb wąwozu, tym więcej było ułatwień w postaci metalowych schodków.
Za wąwozem szlak wprowadził mnie na malowniczą polankę:
Potem bardziej zalesiony odcinek z łagodnym, lecz systematycznym zdobywaniem wysokości, a potem... potem niezalesiony odcinek przez Rówienkę, na którym widoki z każdym kolejnym metrem wysokości stawały się coraz bardziej rozległe i imponujące. Oprócz okolicznych pienińskich szczytów, za sobą miałem wyśmienitą panoramę pasma Radziejowej w Beskidzie Sądeckim.
Wędrówka przez Rówienkę była naprawdę sielankowa, ale potem Pieniny przypomniały mi o tym, że to jednak wcale nie są takie łatwe góry do zdobycia. Za Rówienką niebieski szlak poprowadził mnie do skrzyżowania szlaków pod Wysoką, odcinkiem bardzo stromym i śliskim. Udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie z tego odcinka - przez resztę czasu byłem po prostu zbyt skupiony na tym, żeby dobrze postawić kolejne kroki i nie poślizgnąć się.
Na Wysoką prowadzi boczna odnoga niebieskiego szlaku, taka "ślepa uliczka". Ten odcinek był jeszcze gorszy - nie dość że stromy, to jeszcze miejscami skalisty. Ale warto było się natrudzić, żeby wejść na szczyt. Jakież tam były widoki! Czysty obłęd!
Na horyzoncie majaczyły Tatry, a w nieco bliższej perspektywie Trzy Korony, zaś poniżej rozciągały się zielone wzgórza słowackich Pieninów... Tak, dla takich widoków warto było przejechać całą noc i potem wspinać się po tych wszystkich stromiznach!
Zejście z powrotem do skrzyżowania było jeszcze mniej przyjemne od podejścia, ale umiliłem je sobie krótkimi postojami na dwóch punktach widokowych, z których panoramy również były godne podziwu.
Najwyższy punkt Pienin został zdobyty, ale przede mną była jeszcze długa droga i pełno atrakcji na niej. W następnej kolejności zamierzałem przejść niebieskim szlakiem po grani Małych Pienin na Szafranówkę. Początkowo znów było bardzo stromo i ślisko, ale potem nagle charakterystyka szlaku zmieniła się prawie o 180 stopni - nagle niemal całkowicie się wypłaszczył i wyprowadził mnie na obszar łąk, po których szło się tak przyjemnie i dziecinnie łatwo jakby się było na jakimś deptaku w mieście. A widoki na około, zwłaszcza na pasmo Radziejowej - pierwszorzędne.
Przede mną, nieco na bok od szlaku, wznosił się Wysoki Wierch. Nie wszedłem na niego, czego trochę żałuję, bo chyba widoki z niego byłyby jeszcze lepsze.
Idąc dalej, niedaleko góry Huściawa (818 m n.p.m.) natrafiłem na tradycyjną bacówkę, przy której były ławeczki na których można było sobie odpocząć. Dużo ludzi oczekiwało w kolejce na oscypki, więc postanowiłem że najpierw usiądę na ławeczce i zjem własny prowiant, a potem dopiero "na deser" kupię sobie oscypka. To był jednak błąd - właśnie kończyłem własną kanapkę, kiedy uzmysłowiłem sobie, że do bacówki już nie ma kolejki, a sama bacówka jest zamknięta i bacowie odjeżdżają takim oto rozklekotanym pojazdem...
Szkoda mi było tego oscypka, bo serki z bacówek są absolutnie najlepsze. No trudno, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Jeszcze pożegnalne zdjęcie bacówki i trzeba ruszać w drogę.
Dalsza wędrówka cały czas była nadzwyczaj widokowa, z nieustanną panoramą pasma Radziejowej po prawej stronie.
A nieopodal szlaku trzymał wartę śliczny koń i pasły się krowy, dopełniając sielankową atmosferę:
Kolejne panoramy Trzech Koron, a nieco bliżej skalistego Rabsztyna:
Po prawej pojawiła się charakterystyczna góra Jarmuta, a poniżej po raz pierwszy dostrzegłem zabudowania Szczawnicy:
Kolejny ostry szczyt w pobliżu szlaku - Łaźne Skały:
Zbliżenie na Szczawnicę:
I jeszcze jedno ujęcie Jarmuty. Cóż tu wiele pisać - niebieski szlak graniczny z Wysokiej na Szafranówkę jest fantastyczny!
Na Szafranówkę dotarłem o 13:30. Pora zejść do Szczawnicy na lekki obiadek :) Ale to wcale nie był koniec z granią Małych Pienin na ten dzień - zamierzałem jeszcze na nią powrócić późniejszym popołudniem. Do Szczawnicy zszedłem pozaszlakową, ale bardzo wyraźną drogą gruntową prowadzącą po stoku narciarskim. Polecam taką trasę zejściową do Szczawnicy, bo jest na niej mniej ślisko niż na żółtym szlaku pomiędzy Palenicą i Szczawnicą. Schodząc miałem świetne widoki na rozciągnięte pode mną miasto.
Po zaledwie 30 minutach schodzenia z Szafranówki, już przekraczałem Grajcarek w centrum Szczawnicy.
Choć moja trasa tego dnia była przede wszystkim pienińska, to jednak udało mi się jeszcze zawrzeć w niej mały przerywnik beskidzki ;) Z samego serca Szczawnicy (ulica Park Dolny) skręciłem na niewielką ścieżkę, która w kilka minut wyprowadziła mnie z zabudowań miasta na łąki na południowych stokach Bryjarki, należącej już nie do Pienin a do Beskidu Sądeckiego. Za sobą miałem panoramę Palenicy:
W kilkanaście minut dotarłem do żółtego szlaku, którym schodziłem z Bereśnika praktycznie po ciemku w pamiętny, piękny wieczór 20 czerwca tego roku. Teraz skierowałem się tym szlakiem w górę, by po kilkuset metrach skręcić z niego na prawo, na ścieżkę która w kilka minut doprowadziła mnie na szczyt Bryjarki (677 m n.p.m.). Przyozdobiona charakterystycznym metalowym krzyżem, oferuje ładne widoki na Małe Pieniny.
Powróciłem na żółty szlak nieco "na dziko", przedzierając się przez wysokie trawy po północnej stronie Bryjarki. Taki wariant zejścia był trochę trudniejszy, ale za to znacznie bardziej widokowy od głównej ścieżki którą wcześniej wszedłem na szczyt, z panoramą Bereśnika i okolicznych wzniesień.
Znalazłszy się znów na żółtym szlaku, bardzo szybko (z każdą godziną miałem w sobie coraz więcej energii) zszedłem nim do uzdrowiskowej części Szczawnicy. Tam poświęciłem lekko ponad pół godziny na zasłużony odpoczynek oraz na delektowanie się moimi ulubionymi szczawnickimi specjałami: najpierw paroma kubkami wody leczniczej z pijalni wód mineralnych, a potem sernikiem malinowym i lampką polskiego wina jarzębinowego w kawiarni "Pokusa" :) Było tak ciepło (co najmniej 20 stopni), że oddałem się degustacji na świeżym powietrzu :)
Posilony i wypoczęty, aż rwałem się do dalszej wędrówki :) Pomachawszy sympatycznym szczawnickim słonikom, skierowałem się na żółty szlak, którym miałem zamiar powrócić na Szafranówkę.
Z tego szlaku strzeliłem kilka fotek z motywem kolejki krzesełkowej:
Jeden z nielicznych punktów widokowych na przeważnie zalesionym i dość stromym szlaku na Palenicę:
Sama Palenica, choć widokowa, średnio mi się spodobała ze względu na dużą liczbę turystów i bardzo skomercjalizowany charakter (a także dość groteskowe figury, które chyba miały przedstawiać lokalną faunę). Dość szybko "uciekłem" na znacznie spokojniejszą i mniej oszpeconą komercją Szafranówkę.
Od Szafranówki znów wędrowałem niebieskim szlakiem granicznym, z którego zamierzałem później skręcić żółtym szlakiem na Słowację, potem przejść asfaltem nad Dunajec i powrócić tzw. "Drogą Pienińską" do Szczawnicy. Ku mojemu zaskoczeniu, zejście z Szafranówki, choć tak niedaleko "cywilizowanej" Palenicy, okazało się masakrycznie śliskie, kamieniste i strome.
Zmęczony psychicznie po tym krótkim, lecz jakże trudnym zejściu, bez namysłu skręciłem za żółtymi znakami w lewo, nie zdając sobie sprawy z tego, że skręciłem na... nie ten żółty szlak, którym chciałem zejść :D Choć na mojej mapie był tylko jeden żółty szlak sprowadzający na stronę słowacką, okazało się że w rzeczywistości są dwa takie szlaki o tym samym kolorze, które potem się łączą. Mylące, nieprawdaż? Ale w sumie nic nie straciłem na wybraniu "nie tego co trzeba" żółtego szlaku, a nawet skróciłem sobie w ten sposób drogę. Żółty szlak był, dla odmiany, nieco błotnisty. Natrafiłem na nim na ciekawe kwiaty... Chyba nie krokusy, przecież jest jesień?
Po stronie słowackiej również nie brakowało przepięknych widoków.
Zszedłem do doliny przy wsi Lesnica. Tam, w odróżnieniu od skąpanych słońcem łąk przez które szedłem kilka minut wcześniej, panował mroczny klimat, bo góry na około zasłaniały słońce. Wyraźnie było też czuć różnicę w temperaturze, która była znacznie niższa. Cóż, to kolejna oznaka nadchodzącej jesieni...
Skierowałem się asfaltową drogą, którą prowadzi kolejny szlak o kolorze niebieskim, w stronę Dunajca. Ujrzałem, jak niedaleko przede mną na łąkę wjeżdża dorożkarz ze swoją bryczką. Stworzyło to okazję na zdjęcie ze świetnym klimatem:
Ten klimat, ten "duch Pienin", mogłem poczuć również gdy mijałem tzw. Chatę Pieniny, przy której zastałem najróżniejsze ludowe rzeźby:
Ostatni odcinek przed Dunajcem wiódł dnem bardzo głębokiego wąwozu, z imponującymi skałami po obu stronach.
No i dotarłem nad Dunajec, nad tą legendarną rzekę... Uroku tego miejsca dopełniłby widok flisaków spływających swoimi tradycyjnymi tratwami, ale o tej wieczornej porze (po 17:30) niestety spływy na ten dzień były już zakończone.
W coraz szybciej zapadającym zmroku wróciłem do Szczawnicy drogą wzdłuż rzeki. Co ciekawe, częściej mijałem na niej rowerzystów niż pieszych. Po szybkiej kolacji poszedłem na busa: o 19:00 już byłem w drodze do Krakowa, o 21:15 w pociągu do Warszawy, a wkrótce po północy w domu. Podróż powrotna poszła więc naprawdę szybko i sprawnie. Może i byłem trochę fizycznie zmęczony po tym dniu, ale za to jakże wypoczęty psychicznie! Następnego dnia musiałem wrócić do pracy (tak, w tym roku niestety pracuję w większość niedziel), ale po tak fantastycznej sobocie wróciłem do niej w naprawdę znakomitym humorze, z odświeżonym umysłem. Naprawdę warto było zaszaleć i pojechać na jeden dzień z Warszawy w góry - i przypuszczam że jeszcze nieraz tak uczynię :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz