Mapa trasy
Pierwszą rzeczą, jakiej byłem świadomy obudziwszy się w niedzielę bardzo
wcześnie rano (wkrótce po 4) był ból w lewym kolanie. Taki dość solidny.
Bardzo, bardzo niedobrze. Spałem na górnym łóżku w pokoju schroniskowym i
ciężko mi było z takim bólem z tego łóżka zejść. Zastanawiałem się, co mogło
ten ból spowodować. Czy spałem w jakiejś niewygodnej pozycji? Bardziej
prawdopodobne wydawało mi się jednak to, co spotkało mojego kolegę Olka 13 maja
po naszej wycieczce na Krawców Wierch i Rysiankę: że poprzedniego dnia schodząc
z gór musiałem sobie coś zrobić w kolano, ale ból poczułem dopiero następnego
dnia rano, po tym jak przestałem tej nogi używać i w nocy była przez dłuższy
czas unieruchomiona.
Byłem zmartwiony, ponieważ wiedziałem chociażby po doświadczeniach Olka –
który teraz, po miesiącu od odniesienia kontuzji, wciąż cierpi – że z kolanami
nie ma żartów. A oprócz tego miałem presję, żeby zdążyć przed 8 rano do
Zwierówki, ponieważ tam mieli dołączyć do mnie znajomi, z którymi miałem iść na
Brestową. A żeby się do nich dostać musiałem jakoś z bolącym kolanem przedostać
się do Zwierówki przez Grzesia, nie mając do dyspozycji aż tak wiele czasu.
Trudno, trzeba było zacisnąć zęby i próbować. Wkrótce po 4:30 ruszyłem w
drogę. Gdy wyszedłem z schroniska, od razu poczułem się raźniej, ponieważ
poranek był naprawdę śliczny, a wszyscy poza mną spali i mogłem delektować się
nim zupełnie sam.
Ku mojemu dodatkowemu pokrzepieniu, z każdą minutą wędrówki kolano bolało
mnie coraz mniej. Chyba po prostu była to kwestia rozruszania go troszeczkę. Gdy
dotarłem na Grzesia praktycznie o tym kolanie zapomniałem. A do tego miałem
całkiem niezły czas idąc na szczyt, bo wspiąłem się na niego w czasie 1:20
zamiast prognozowanego przez moją mapę 1:50. Jakoś piękno tego letniego poranka
i wspaniałe uczucie bycia samemu w górach o tak wczesnej porze dodało mi sił.
Dużo bardziej też zwróciłem uwagę na widoki na tej trasie, niż poprzednio. Może
dlatego, że do tej pory schodziłem żółtym szlakiem z Grzesia tylko w takim
stanie jak poprzedniego dnia, czyli będąc bardzo zmęczonym i marząc tylko o
tym, aby dojść jak najszybciej do schroniska. A tym razem czułem się dużo
bardziej wypoczęty i dzięki temu tak jakby odkrywałem ten szlak na nowo.
Zauważyłem, że w prześwitach pomiędzy drzewami szczególnie wyróżnia się panorama
Kominiarskiego Wierchu.
Po raz pierwszy również zauważyłem, że podczas podejścia przez las szlak
mija ładną kapliczkę. O ile w Beskidach takie kapliczki to codzienny widok, o
tyle w Tatrzańskim Parku Narodowym widuje się je znacznie rzadziej.
Wyłaniające się szczyty Tatr Zachodnich podczas podejścia na Grzesia:
A to panorama z samego Grzesia, na którym o tej porannej porze byłem jedynym
turystą. Przecudowne uczucie.
Wysłałem z tego miejsca zdjęcie z telefonu mojemu znajomemu... Grzesiowi – przecież
wypadało, będąc na Grzesiu :) Następnie zabrałem się za zaliczanie „nowego” dla
mnie szlaku, czyli zielonego sprowadzającego do Doliny Łatanej. No i tutaj
zaczęły się problemy. O ile kolano nie sprawiało mi kłopotów gdy szedłem w
górę, o tyle podczas schodzenia momentalnie ból powrócił. Z tego powodu zejścia
tym szlakiem nie będę zbyt dobrze wspominać, ponieważ było bolesne i musiałem
iść wolniej niż normalnie, a to z kolei opóźniało moje spotkanie z znajomymi w
Zwierówce. Mając te sprawy na głowie, nie robiłem zdjęć, poza jednym, z
Rakoniem na pierwszym planie:
W Dolinie Łatanej szlak staje się bardziej płaski i dzięki temu kolano
przestało dawać o sobie znać. Znów wędrowało się bardziej komfortowo i mogłem
nadrobić stracony czas. Ostatecznie moi znajomi musieli czekać tylko kilka
minut na mnie: zostawili samochód na parkingu koło Schroniska na Zwierówce i
przeszli drogą do wylotu Doliny Łatanej, gdzie wkrótce potem dołączyłem do
nich. Uwielbiam samotną wędrówkę, ale po całym poprzednim dniu samodzielnego
łażenia oraz dodatkowych kilku godzin bycia samemu w górach w ten niedzielny
poranek, miałem ochotę na towarzystwo na szlaku i cieszyłem się bardzo, że
resztę trasy będziemy pokonywać wspólnie.
A teraz zaczynała się najciekawsza dla mnie część wędrówki, czyli wyprawa w
całkowicie niezbadany przeze mnie teren na samym zachodnim krańcu Tatr.
Początkowo jednak musieliśmy przebyć kilkunastominutowy nudnawy odcinek po
asfalcie, do parkingu przy popularnym ośrodku narciarskim, pod dolną stacją
kolejki linowej.
Czas na rozpoczęcie prawdziwej przygody! Ruszyliśmy w las niebieskim
szlakiem: wąską, bardzo zapuszczoną ścieżką, wyglądającą tak jakby naprawdę
niewielu turystów z niej korzystało. Jeśli rzeczywiście jest ona tak mało
używana to mogę po części zrozumieć dlaczego: ponieważ wkrótce potem staje się
strasznie stroma! Podejście przez tzw. Spalony Żleb jest okropnie męczące, a
tego dnia ostro przypiekające – mimo porannej pory – słońce czyniło to
podejście dodatkowo uciążliwym. Biły z nas siódme poty i powiem szczerze, że
chyba nie był to najfortunniejszy szlak na zapoznanie moich towarzyszy z
Tatrami. Był to ich pierwszy raz w Tatrach, a ja od razu tak „z grubej rury”
zabrałem ich na taki stromy szlak... Chyba początkowo przeklinali mnie w duchu,
że namówiłem ich na taką wyprawę ;)
Szlak ciągnął się w nieskończoność, widzieliśmy że wciąż mamy tyle metrów
przewyższenia do pokonania, ale przynajmniej w miarę powolnego zyskiwania na
wysokości coraz to bardziej magiczne panoramy zaczęły się ukazywać naszym
oczom.
Widok w głąb Doliny Rohackiej:
Bardzo stromo było aż do Skrajnego Salatyna (1624 m n.p.m.), gdzie znajduje
się polana, na której jest nawet ławeczka. Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji,
aby trochę odpocząć. To jest wspomniana polana uchwycona na zdjęciu z dalszej
części szlaku:
A przed nami wyłaniał się oczekujący na nas masyw Brestowej. Widać było, że
na całe szczęście reszta podejścia powinna być łagodniejsza.
Po jakimś czasie ukazał się nam podobny widok na masyw Salatyna.
Za sobą mieliśmy Osobitą:
Od Skrajnego Salatyna szło się nam nieporównywalnie łatwiej i całkiem
szybko udało nam się osiągnąć Brestową, z której mogliśmy delektować się
panoramą daleko w głąb Tatr Zachodnich.
Następnie czekała nas wyjątkowo łatwa i przyjemna wędrówka graniowa przez
Małą Brestową, Zuberski Wierch i Redikalne do Palenicy Jałowieckiej. Podczas
tej wędrówki mieliśmy po stronie północnej rozłożoną pod sobą Orawę.
Zbliżając się do Palenicy Jałowieckiej mieliśmy przed sobą znakomity widok
na Siwy Wierch, na samym krańcu Tatr.
Z Palenicy Jałowieckiej obraliśmy kierunek żółtym szlakiem na Zuberec, schodząc
początkowo przez kosodrzewinę, a później przez las. Na tym szlaku nie było może
szczególnie wiele punktów widokowych, jednak te, na które natrafiliśmy,
oferowały naprawdę rozległe panoramy na okolice Zuberca i w głąb Orawy.
Niestety przy tym zejściu moje kolano znów zaczęło boleć, więc nie było ono
do końca przyjemne. Nieco lepiej było na końcowym odcinku, który wiódł
względnie płaską drogą mijając domki letniskowe na obrzeżach Zuberca, jednak tu
z kolei dało o sobie znać zmęczenie po dwóch dniach wielogodzinnych wędrówek
oraz pobudce o 4 rano, tak więc końcową część trasy przeszedłem wlokąc nogi za
sobą. Totalnie padnięty doczłapałem się na przystanek autobusowy Zuberec-Šiška,
robiąc na pożegnanie jeszcze jedno zdjęcie tym szczytom, na których byłem kilka
godzin wcześniej:
Po kilkuminutowym oczekiwaniu, tuż po 15:00 przyjechał autobus, którym pojechaliśmy
do Zwierówki, gdzie moi towarzysze zostawili samochód. Mieliśmy plan zjeść
obiad w tamtejszym schronisku, ale odstraszyła nas bardzo długa kolejka w
jadalni, więc zamiast tego podjechaliśmy do restauracji „Koliba” obok Muzeum
Wsi Orawskiej i zjedliśmy tam posiłek, który był naprawdę przepyszny – gorąco polecam!
A potem powrót do Bielska-Białej, który samochodem był nieporównywalnie szybszy
i wygodniejszy, niż jakbyśmy mieli stamtąd wracać komunikacją publiczną.
Zuberec leży w linii prostej całkiem niedaleko Bielska-Białej, a jednak nie ma
żadnego połączenia transportem publicznym przez granicę polsko-słowacką w tej
okolicy (trochę to obciachowe moim zdaniem...), przez co nie mając auta
musielibyśmy jechać z przesiadkami w Niżnej, miejscowości Kral’ovany, Żylinie,
i na koniec Zwardoniu albo Czeskim Cieszynie, co zajęłoby nam wiele godzin.
Chyba nie tego człowiek potrzebuje po ogromnej wyrypie w Tatrach... Na
szczęście mając do dyspozycji samochód wróciliśmy do Bielska-Białej szybciutko
i sprawnie, dzięki czemu miałem przed sobą jeszcze sporą część wieczora, aby
pójść do kościoła i przygotować się na spokojnie do pracy nazajutrz.
Kończąc jeszcze historię z kolanem – następnego dnia, w poniedziałek, bolało
mnie dość mocno przy schodzeniu ze schodów, ale poza tym praktycznie wcale, a
we wtorek prawie w ogóle nie odczuwałem żadnych bólów. W środę z kolanem było tak
dobrze, że byłem nawet w stanie pójść na kosza i nie mieć z nim żadnych
problemów. Więc chyba upiekło mi się ;) Ale na wszelki wypadek odłożę Tatry na
nieco później (wstępnie planuję weekend 30 czerwca – 1 lipca), a w najbliższy
weekend pójdę na nieco łagodniejsze beskidzkie szlaki, aby sprawdzić jak kolano
sobie radzi przy zejściach no i przede wszystkim nacieszyć się pięknym latem w
Beskidach :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz