Mapa trasy
Śniegi stopniały, szlaki na Słowacji zostały otwarte – nadeszła pora, aby
otworzyć sezon letni 2018 w Tatrach z przytupem :) Nie mogłem trafić lepiej z
pogodą w ten pierwszy weekend z możliwością legalnej wędrówki po słowackich
Tatrach. Było idealnie – ani za chłodno, ani za ciepło, z sporą dawką słońca,
żadnego deszczu i żadnych burz. Dzięki takim perfekcyjnym warunkom udało mi się
zaliczyć dwie długie i niezwykle widokowe trasy w Tatrach Zachodnich, o których
przejściu marzyłem już od dawna. W tej relacji przeczytacie o moich
fantastycznych wrażeniach z soboty, a w następnej o nie mniej wspaniałej
niedzieli.
Pierwotny plan na sobotę zakładał nocleg w Cieszynie, przejazd pociągiem krótko
przed 5 rano z Czeskiego Cieszyna do Liptowskiego Mikulasza i start z wlotu do
Doliny Żarskiej około 9. A jednak w piątek wieczorem coś mnie tknęło, aby w
ostatniej chwili zmienić plany i zlecić zwrot biletu na sobotę rano, a zamiast
tego kupić bilet na nocny pociąg firmy Regiojet, startujący z Czeskiego
Cieszyna o 1:50 i przyjeżdżający do Liptowskiego Mikulasza o 4:05. Potem
musiałbym poczekać do 6:30 na autobus do Doliny Żarskiej, ale rozpoczynałbym
wędrówkę i tak dwie godziny wcześniej niż według mojego pierwotnego planu.
Bardzo dobrze się stało, że zmieniłem plany, ponieważ trasa okazała się bardzo
wymagająca kondycyjnie i przejście jej zajęło mi więcej czasu, niż się
spodziewałem. Gdybym wyruszył na szlak o 9 zamiast o 7 to prawdopodobnie zmrok
zastałby mnie wysoko w górach. Ta rezygnacja z noclegu w Cieszynie oznaczała
nieprzespaną noc, ale uchroniła mnie przed schodzeniem z gór po ciemku.
Nie było aż tak źle z spaniem, ponieważ przespałem dwie godziny w pociągu,
a potem kimnąłem się na kolejne dwie godziny na dworcu w Liptowskim Mikulaszu.
Nie czułem się więc wcale tak zmęczony, gdy o 7 rano wyruszyłem w drogę z pętli
autobusowej przy wylocie Doliny Żarskiej. Zamiast w głąb doliny od razu udałem
się do góry szlakiem żółtym, początkowo przez las, a później przez duży obszar
wyciętego lasu, z którego rozpościerał się rozległy widok.
Prawdziwy festiwal widoków rozpoczął się jednak od piętra kosodrzewiny, od
skrzyżowania szlaków na Gołym Wierchu. Całe podejście stamtąd na Baraniec było
fenomenalne.
Spodziewałem się wielkich rzeczy po Barańcu i mnie nie zawiódł :)
Dalsza wędrówka żółtym szlakiem na Przełęcz Żarską była męcząca dla nóg
(raz w dół, raz w górę i tak ciągle na przemian), lecz rozkoszą dla oczu :)
Widoki z okolic Przełęczy Żarskiej są szczególnie spektakularne. Widać
Rohacz Ostry z małym stawkiem poniżej:
Rohacz Płaczliwy:
Panorama w dół Doliny Żarskiej, z Żarskim Stawkiem:
Oraz panorama w stronę Jarząbczego Wierchu i Raczkowej Czuby:
Byłem już prawie na Przełęczy Żarskiej, gdy nastąpiło szczególne dla mnie
wydarzenie – po raz pierwszy w życiu miałem okazję zobaczyć świstaka!
Po krótkim postoju na przełęczy czekało mnie strome, lecz niedługie i zarazem
niesamowicie widokowe podejście na Rohacz Płaczliwy.
Z perspektywy szczytu Rohacza Płaczliwego szczególnie groźnie wyglądał
sąsiedni Rohacz Ostry. No ale w końcu szlak granią Rohaczy jest uważany za
jeden z najtrudniejszych w Tatrach.
Pięknie prezentował się z tej perspektywy również zdobyty wcześniej
Baraniec...
Oraz Rohackie Stawy w dole po północnej stronie:
Odcinek czerwonego szlaku z Rohacza Płaczliwego na Smutną Przełęcz jest uważany
za najłatwiejszą część grani Rohaczy, a jednak teren tam był na tyle
eksponowany, że poczułem nieco strachu. Pokonywałem ten odcinek bardzo powoli i
ostrożnie, na skutek czego doszedłem na Smutną Przełęcz po upływie grubo ponad
godziny zamiast przewidywanych przez moją mapę 30 minut.
Dochodząc do Smutnej Przełęczy miałem przed sobą szereg zupełnie mi nie
znanych szczytów, stanowiących główną grań słowackiej części Tatr Zachodnich.
A to widok z Smutnej Przełęczy na Rohacze po prawej stronie oraz na Dolinę
Smutną, którą wówczas czekało mnie zejście.
Szlak w Dolinie Smutnej:
Nie wiem, czemu ta dolina jest nazywana „Smutną”, kiedy jest tak przepiękna.
Może chodzi o to, że jest jałowa i praktycznie pozbawiona roślinności? W każdym
razie ja zupełnie nie odczuwałem smutku, schodząc nią, a wręcz przeciwnie –
cieszyłem się całym sercem z tego, że dano mi kolejną okazję do spędzenia czasu
w ukochanych Tatrach.
Dolną część szlaku przez Dolinę Smutną już znałem, ponieważ szedłem nią 10
września ubiegłego roku, schodząc z Przełęczy Banikowskiej i Rohackich Stawów.
Reszta mojej sobotniej trasy praktycznie w całości dublowała się z tamtą.
Zszedłem do Schroniska Tatliaka, gdzie zatrzymałem się aby popatrzeć na
urokliwy stawek przy schronisku, a następnie aby coś przegryźć i chwilę
odpocząć.
A potem czekała mnie chyba najbardziej męcząca pod względem kondycyjnym
część trasy: podejście na Rakoń. Wcześniej tego dnia pokonywałem znacznie
większe różnice wysokości, ale w tym podejściu ciężkie było to, że już miałem
za sobą ponad 9 godzin wędrówki i już byłem bardzo zmęczony, a tymczasem
musiałem jeszcze pokonać duże podejście. Do tego trzeba jeszcze wspomnieć, że
ten odcinek trasy już znałem dobrze i z tego powodu nie towarzyszyła mi na nim
taka radość z odkrywania nowych szlaków, jak dotychczas. Trzeba jednak oddać
temu szlakowi sprawiedliwość, że jest piękny. Podchodząc na Zabratową Przełęcz
mogłem zobaczyć za sobą wcześniej przebytą Dolinę Smutną, a także grań Rohaczy.
Widząc to zdjęcie chyba możecie zrozumieć moje zmęczenie – taki kawał zszedłem
z Rohacza Płaczliwego do Doliny Smutnej, tylko po to, by ponownie pokonać sporą
różnicę wysokości idąc do góry...
Miałem już dość wspinaczki i byłem szczęśliwy, gdy dotarłem na szczyt Rakonia.
Mogłem już nawet zobaczyć Polanę Chochołowską, gdzie miałem spędzić noc – tylko
że jeszcze musiałem tyle zejść, aby do niej dotrzeć...
Tak jak podczas ubiegłorocznej wrześniowej wyprawy, na grani pomiędzy
Rakoniem a Grzesiem wieczorową porą było bardzo mało ludzi, choć nie było aż
takich „pustek” jak wtedy. Za Łuczniańską Przełęczą pozwoliłem sobie zrobić
mały skrót, idąc dobrze wydeptaną ścieżką przez kosodrzewinę na prawo, omijając
szczyt Grzesia i w ten sposób oszczędzając sobie konieczności pokonania jeszcze
jednego podejścia, na które już naprawdę nie mam siły. W ten może nie do końca
legalny, ale ewidentnie – wnioskując po wyglądzie tej ścieżki – przez
niejednego turystę praktykowany sposób, wszedłem poniżej szczytu Grzesia na
żółty szlak, a po niecałej godzinie schodzenia dotarłem do schroniska na
Polanie Chochołowskiej, o 19:45, a więc akurat kwadrans przed zamknięciem
kuchni na jadalni. Całe szczęście, że się wyrobiłem do schroniska o tej porze,
bo byłem szalenie głodny nie wyobrażałem sobie nie zjeść porządnej kolacji po
takiej megadługiej wyrypie... A już w ogóle boję się myśleć, co by się stało
gdybym ruszył na szlak po stronie słowackiej o 9 zamiast o 7, tak jak miałem
przedtem w planach. Wtedy chyba całą drogę z Grzesia schodziłbym po ciemku...
W każdym razie wszystko dobrze się skończyło, miałem za sobą fantastyczny
dzień w Tatrach i już ostrzyłem sobie apetyt na niedzielę, podczas której miała
do mnie dołączyć dwójka znajomych i mieliśmy pójść w całkowicie mi nieznany
rejon Brestowej. Jak się okazało, nazajutrz czekały mnie drobne komplikacje,
ale o tym w następnym wpisie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz